Maciej Zięba OP
Wykład II - Ewolucja relacji Kościół - rzeczywistość ekonomiczna.


Z początku Kościół odnosił się do bogacenia się i ekonomii z dużym dystansem, mimo, że Pismo Święte potępiało wyłącznie nieuczciwe sposoby zdobywania bogactwa. Spowodowane to było uwarunkowaniami kulturowymi, o których wspominałem na poprzednim wykładzie. W późnym antyku i wczesnym średniowieczu sferą bogacenia się i ekonomii pogardzano, uważano je za niemoralne. Ówczesnym ideałem ekonomii była bowiem ekwiwalencja wymiarów - wszyscy muszą mieć po równo, a nieuczciwe jest, jeśli ktoś chce więcej.

Jednym z często używanych pojęć ekonomicznych było pojęcie lichwy. Jako pierwszy zdefiniował ją święty Ambroży: "lichwa to jest więcej wziąć, niż się dało". Terminem lichwa określano każdą pożyczkę na procent, wobec czego żaden kredyt nie był możliwy, a przecież bez kredytów, bez pożyczek, bez obiegu pieniądza gospodarka nie może się rozwijać. Ta definicja lichwy to historyczny błąd i zarazem przykład myślenia ideologicznego, polegającego na dedukowaniu rzeczywistości z metafizycznych wizji teologicznych.

Mała dygresja: chociaż święty Ambroży największe zasługi położył dla Kościoła w rozwoju teologii i muzyki, wypowiadał się również w kwestiach ekonomicznych, choć ekonomistą był raczej średnim, a inni przedstawiciele Kościoła bardzo chętnie cytowali jego poglądy. Ta tendencja do zbytniego zawierzania autorytetom znającym się tylko na swojej wąskiej specjalizacji, a próbującym być omnipotentnymi także w innych kwestiach, jest obecna również we współczesnej kulturze. Rzekłbym nawet, że to wręcz grzech społeczny.

Poglądy świętego Ambrożego dotyczące lichwy przejął święty Hieronim i kolejni mężowie, aż po świętego Tomasza, który twierdził, że jak ktoś dał dziesięć, a wziął jedenaście, to ten jeden jest ex nihilo - z niczego. Jak pisał w Summie: "pieniądz nie rodzi pieniądza", a zatem tylko Pan Bóg ma zdolność tworzenia z niczego, pieniądz już nie. Jeżeli zaś człowiek nie może stworzyć, a bierze więcej, to kradnie. Inne uzasadnienie pojawiające się u Ojców Kościoła jest takie, że jeśli na przykład dało się dziesięć, a po miesiącu wzięło jedenaście, to znaczy, że pobrało się opłatę za ten miesiąc - za czas, w którym ten człowiek miał moje pieniądze. Ale czas jest własnością Boga, Pan Bóg jest Panem czasu, Panem historii, dlatego pobranie opłaty równa się zwykłej kradzieży. Jak pisze św. Tomasz w Summie: "Pieniądze wynaleziono głownie dla ułatwienia wymiany. Dlatego samo przez się jest niemoralne brać zapłatę za użycie pieniędzy, a na tym właśnie polega lichwa". W tym myśleniu jest zawarta jakaś logika, ale przede wszystkim fundamentalny błąd.

Nic więc dziwnego, że lichwa jest postrzegana jako coś niebezpiecznego i zwodniczego. Mówi się nawet nie o lichwie, ale o lichwach, usurae. Te lichwy jak hydry zewsząd człowieka otaczają, gdziekolwiek jest życie ekonomiczne, tam się robi niebezpiecznie. Trzeba tropić, od razu tępić lichwę. Synod w Arvision, jeden z pierwszych synodów, zakazuje duchownym jakiegokolwiek obrotu pieniędzmi, w tym oczywiście lichwy.

Lichwiarz, czyli ten, kto lichwą się parał, był uważany za osobę podejrzaną, z natury swojej amoralną, za jeden z najbardziej ohydnych typów ludzkich. Podobnie bankierzy i kupcy - inni żyjący z obracania pieniędzmi w ówczesnej hierarchii prestiżu zawodów znajdowali się gdzieś w pobliżu lichwiarza. Dowodzą tego różne średniowieczne dokumenty. Wspomnę o kilku najważniejszych.

W XIII wieku w Kodeksie Prawa Kanonicznego znajdziemy takie sformułowanie: "z wszystkich kupców najbardziej niegodny jest lichwiarz". Już kupiec jest kimś niegodnym, a lichwiarz najbardziej niegodnym ze wszystkich kupców. Z kolei w XIII wieku wchodzi obowiązek usznej spowiedzi, wprowadzony na soborze lanteranejskim w roku 1215. Wkrótce potem pojawiają się summy - podręczniki dla księży, jak klasyfikować poszczególne casusy. W jednym z takich podręczników osobny rozdział poświęcono zawodom niegodnym - tym, którzy żyją z pieniędzy. Wyróżniono cztery grupy takich zawodów: najemnicy, zapaśnicy, prostytutki i kupcy. Słynny opis świata średniowiecznego podaje z kolei, że Pan Bóg stworzył trzy rodzaje ludzi: oratores - ci, którzy się modlą, troszczą się o lud im powierzony i jego zbawienie, bellatores - broniący ludzi oraz laboratores - pracujący, chłopi, którzy produkują, wytwarzają. Natomiast diabeł stworzył czwarty rodzaj ludzi: kupców. Dziełem, które w genialny sposób pokazuje średniowieczny kosmos, jest "Boska komedia". Dante umieszcza tam lichwiarzy, czyli bankierów, w trzecim kole VII kręgu Piekła, razem z bluźniercami i sodomitami. Ten opis doskonale odzwierciedla ówczesne podejście do pieniądza: pieniądz jest brudny i niszczy.

W takim, a nie innym pojmowaniu sfery materialnej, tkwi źródło jednego z późniejszych stereotypów podzielanych przez antysemitów. Ponieważ gorliwy chrześcijanin za bankowość się nie brał, robili to chciwi chrześcijanie, którzy woleli zysk, niż zasady chrześcijańskiego społeczeństwa, albo nie-chrześcijanie, na przykład bardzo wielu Żydów. Później jakoś zapomniano o tym zastrzeżeniu wobec obrotu pieniędzy, a niektórzy zaczęli głosić poglądy o posiadaniu przez Żydów jakiegoś szczególnego genu bankowości.

Powoli jednak zaczynają się pojawiać pierwsze oznaki realizmu w podejściu do pieniądza. Coraz częściej mówi się o sytuacjach, w których pobieranie procentów jest uzasadnione. Benedykt XIV w encyklice "Vix fervent" z 1445 roku wprawdzie jeszcze potępia lichwę, ale już bardzo szeroko pokazuje całą serię tytułów do pożyczki z różnych powodów. Radykalną zmianę przynoszą odkrycia geograficzne i związane z nimi zaburzenie statyczności gospodarki. Pod koniec wieku XV w obieg wchodzą duże ilości cennych surowców z odkrytych terytoriów - czy to na Dalekim Wschodzie, Indiach, czy USA. Na skutek tego, ceny zaczynają się zmieniać, co stanowi duży szok, ponieważ do tej pory gospodarka była statyczna. Wszystko było ustalone z pokolenia na pokolenie, również w taki sposób, że wiadomo było w mieście, który cech ma kiedy i jakie święto, kiedy jest jaka procesja, ilu jest mistrzów danego zawodu w danym cechu, w danym mieście, ilu czeladników i ilu uczniów, jakie kształty butów, ile bochenków chleba można wypiec, jaka jest cena za taki but czy też bochenek. I nagle to wszystko nabiera niespotykanej dotąd dynamiki.

W wieku XVI pęka chrześcijaństwo. Pojawiają się dwa wielkie nurty, także, jeśli chodzi o podejście do gospodarki. Z jednej strony protestanci, którzy nie odrzucając do końca starego porządku, chcą go zreformować, również, jeśli chodzi o gospodarkę. Od razu wspomnę tutaj o tezie Maxa Webera, zawartej w dziele "Etyka protestancka a duch kapitalizmu". Prawdą jest, że implikacje teologiczne reformacji w pewnym sensie sprzyjają rozwojowi ekonomicznemu, ale główne źródło lepszego rozwoju krajów protestanckich w porównaniu z krajami katolickimi tkwi w kulturze, a nie w teologii (jeśli ktoś będzie chciał, mogę rozszerzyć ten temat podczas dyskusji). Z drugiej strony, są katolicy, którzy widzą, że zdezaktualizował się dotychczas obowiązujący opis rzeczywistości i dlatego zaczynają próbować wprowadzać do niego nowe kategorie. Jako pierwszy, nowoczesne myślenie o gospodarce, według ekonomisty austriackiego Schumpe, reprezentuje ze strony katolickiej dominikanin, święty Fiorentino z Florencji. Nieco później mamy bardzo ważną szkołę, która opracowuje - wreszcie! - sensowne zasady ekonomiczne. Zostaje ona założona przez dominikanina Francesco de Vittorini, na największym i najważniejszym ówczesnym uniwersytecie (potem dorobek tej szkoły przejmą i rozwiną jezuici).

Szkoła ta wypracowała dwie, bardzo ważne tezy myślenia ekonomicznego. Po pierwsze, zamiast dedukcyjnego: "ponieważ Pan Bóg jest władcą czasu, więc...", indukcyjne: "Pan Bóg jest, ale jak wygląda rzeczywistość?". Za tym idzie analiza, jak i dlaczego zmieniają się ceny, a nie potępianie, bo ceny nie powinny się zmieniać, analiza przepływu pieniądza i tak dalej. Po drugie, połączenie charakterystycznej dla średniowiecza tezy o obiektywnej, niezmiennej wartości każdego przedmiotu, ze zmiennością cen - według przedstawicieli tej szkoły istnieje obiektywna wartość każdej rzeczy, ale zna ją tylko Bóg, a wolny rynek to jest najlepsze przybliżenie się do tej obiektywnej wartości. Dzięki temu, do katolickiego opisu rzeczywistości ekonomicznej można było wprowadzić kategorie dynamiczne i wyjść z kanonu zupełnej statyki, duszącej rozwój gospodarczy.

Kolejny szok wiązał się z pojawieniem się kapitalizmu, bardzo jeszcze dzikiego z wielu powodów, ale rozwijającego się w błyskawicznym tempie. Odpowiedzią była encyklika papieża Leona XIII, "Rerum novarum", od czasów opublikowania której można mówić o dojrzałym i nowoczesnym nauczaniu społecznym Kościoła. Zarówno Leon XIII, jak i jego następca, Pius XI byli papieżami wybitnymi, doskonale rozumiejącymi realia społeczne i polityczne rozwoju ekonomii. Okres ich panowania, do drugiej wojny światowej, to okres klasycznego rozwoju nauki społecznej Kościoła. Dopiero ich następcy, aż do czasów Jana Pawła II, zaczną znowu mijać się z rzeczywistością.

Do czasu reformacyjnego możemy mówić o jednoznacznie krytycznym, negatywnym stosunku Kościoła do rzeczywistości ekonomicznej, a od czasów reformacji do czasów Leona XIII następuje ewolucyjne zbliżanie do poglądu, że kapitalizm jest sensownym systemem, ale grożą mu nadużycia. Leon XIII widzi, że nierówności systemu kapitalistycznego generują także strasznie niebezpieczną reakcję w postaci socjalizmu. Chrześcijanin nie może mieć z tym ustrojem nic wspólnego, ten ustrój jest fałszywy, spowoduje jeszcze większe zło niż ustrój obecny. To kapitalizm trzeba poprawić.

To samo, bardzo mądrze i bardzo rzeczowo stwierdzi Pius XI, który dogłębnie zajmuje się zagadnieniami związanymi z różnymi typami ustrojów politycznych. Z niesłychaną przenikliwością analizuje on komunizm i nazizm. Podczas gdy większość intelektualistów owego czasu jest urzeczona jednym bądź drugim systemem, on widzi ich zagrożenia i dalekowzrocznie je krytykuje, oczywiście nie wiedząc jeszcze nic ani o piecach ani o gułagach. Zarazem domaga się twórczego samo-rewidowania, samo-naprawiania istniejącego ustroju gospodarczego. W jednym ze swoich wczesnych pism pisze: "Cała ekonomia okazała się straszliwie bezlitosna, twarda i brutalna". Jest 1931 rok, trwa Wielki Kryzys, giełda oszalała, spekulacje są na porządku dziennym, fala bezrobocia rozlewa się po Stanach i po całej Europie, zamyka się szkoły i biblioteki, dochód Stanów Zjednoczonych zmniejsza się o 40 procent w ciągu dwóch lat. Wielki Kryzys przyczynił się pośrednio do wybuchu drugiej wojny światowej. Gdyby nie tak rozbite społeczeństwo, tak niechętne temu, co było, Hitler nie zaistniałby na scenie politycznej. Obiecał pełne zatrudnienie, powrót do wartości, wspólnota, tanie mieszkania dla ludzi, volkswageny - i tym sposobem przejął władzę w Niemczech. Takie są efekty, gdy życie ekonomiczne zupełnie wymyka się spod kontroli.

Jeśli chodzi o następców Piusa XI to możemy mówić o powolnej erozji nauczania społecznego Kościoła. Jan XXIII traktował zagadnienia ekonomiczne bardzo selektywnie (własność prywatna, wolna wymiana, pomoc krajom ubogim) i nie zbudował całościowej wizji precyzyjnie opisującej rzeczywistość. Ulegał również wpływom czasu, co przejawiało się w etatystycznym, socjalizującym sposobie myślenia, że państwo ma załatwiać sprawy swoich obywateli i zaspokajać ich potrzeby.

Pontyfikat Pawła VI jest najsłabszym okresem, jeśli chodzi o nauczanie społeczne Kościoła. Poprzedni papieże: obaj Piusowie: XI i XII, Leon XIII, Jan XXIII trochę mniej, w swoich pracach o nauczaniu społecznym korzystali z doświadczeń wielkiej szkoły myślenia ekonomicznego stworzonej przez jezuitów niemieckich. Paweł VI znalazł się już pod wpływem poglądów dominikanów francuskich, którzy w latach 60-tych niestety, bardzo mocno ulegali duchowi czasu, podzielając lewicową teologię wyzwolenia, która polega na tym, że dużo mówi się o abstraktach, jakieś hipostazy, dużo mówi się o pojęciach, a nie o konkretach. W praktyce wygląda to tak, że sporządza się duże listy żądań, ale bez podawania wskazań, jak te żądania zrealizować. Często prowadzi to do sprzeczności, które widać i w nauczaniu Pawła VI. Na przykład żądanie pomagania krajom III świata, bo są słabe, między innymi przez kupowanie od nich żywności, a zarazem żądanie dotowania rolnictwa - co zabija rozwój państw III świata. Z pism Pawła VI wyziera wizja okrutnego, bezlitosnego, bezosobowego świata ekonomii oraz polityki i bezwolnej, bezsilnej jednostki, którą ten świat poniewiera jak chce. Praca to głównie źródło niesprawiedliwości, wyzysku i krzywdy, chociaż czasem Paweł VI wspomina o jej pozytywnych aspektach, o związanej z nią kreatywności czy poczuciu gratyfikacji. Częściej jednak pisze o pracy w kategoriach negatywnych. Dlatego ten pontyfikat jest tak bardzo słaby, jeśli chodzi o nauczanie społeczne Kościoła.

Po Pawle VI przychodzi następca, który dziedziczy dużo w szkole myślenia, ale na szczęście przechodzi również pewną konkretną szkołę realizmu - Jan Paweł II. W swojej pierwszej encyklice, "Laborem exercens", po pierwsze, odwraca perspektywę. Jeszcze jest tam solidarnościowy katalog życzeń: wszyscy powinni mieć świadczenia socjalne, pewną pracę, ubezpieczenia zdrowotne, rodzinną płacę (zresztą, tak powinno być, tylko pytanie: jak to zrobić?). Jednak zupełnie zmienia się wizja świata i człowieka.

Dwa poglądy Jana Pawła II są tu szczególnie ważne. Po pierwsze, Papież zajmuje się kreatywną jednostką, człowiekiem, który jest podmiotem swoich działań. Powołaniem tak rozumianego człowieka jest praca, która go rozwija, włącza w dzieło twórcze, dzieło współtworzenia i dzieło zbawcze, dzieło współodkupienia. Po drugie, Jan Paweł II pisząc "kapitalizm" czy "socjalizm" definiuje pojęcia jak przystało na filozofa, w związku z czym ta encyklika jest inspirująca. Pisząc o socjalizmie, przeciwstawia się monopolowi państwowemu czy też partyjnemu. Wspomina o prawie człowieka do przedsiębiorczości, że kreatywność należy się człowiekowi i nie wolno jej tłumić. Podkreśla znaczenie prawa do własności prywatnej, którego nie można znosić. To wszystko są bardzo ważne stwierdzenia.

"Laborem exercens" przygotowuje niejako grunt pod kolejną encyklikę, "Centesimus Annus", o której można śmiało powiedzieć, że jest encykliką rzeczywiście przełomową. Moi studenci na Akademii Ekonomicznej w Poznaniu czytają ją jako lekturę obowiązkową i są zdumieni, że w tak krótkim dziełku Kościół tak sensownie i nowocześnie może przekazać tak wiele ważnych rzeczy. Papież w tej encyklice dokonuje analizy współczesnego społeczeństwa konsumpcyjnego. Czytałem ostatnio w pociągach taką książkę Wiktora Pielewina, "Generation P". To ironicznie, a zarazem z wrażliwością opowiedziana historia copywritera, który zdobywa kolejne szczeble kariery. Zarazem jest to opowieść o Rosji, w której właśnie rodzi się kapitalizm. Zanotowałem sobie taki fragment: "Ludzie chcą zarobić, żeby odzyskać wolność, albo przynajmniej chwilę oddechu w swym cierpieniu. My zaś, copywriterzy, tak stawiamy rzeczywistość przed oczami target people, że wolność zaczynają symbolizować to żelazko, to podpaska ze skrzydełkami, to oranżada. My wciskamy im to z ekranu, a potem oni wciskają to sobie nawzajem oraz nam, autorom. To jak choroba popromienna, kiedy już nie jest ważne, kto rzucił bombę. Wszyscy usiłują się wzajemnie przekonać, że wreszcie osiągnęli wolność. W rezultacie nie robią nic innego, tylko pod płaszczykiem przyjaznych stosunków międzyludzkich wciskają jeden drugiemu rozmaite czarne płaszcze, telefony komórkowe, kabriolety ze skórzaną tapicerką. Zamknięty krąg". Otóż nie jest tylko teoretyczny opis naszego świata. Takie zniewolenie się tysiącami gadżetów, mód, rywalizacji, które sami sobie narzucamy, rzeczywiście nam grozi, i to właśnie pokazuje Jan Paweł II w swoim nauczaniu.

Innym zagrożeniem społeczeństwa konsumpcyjnego jest według Papieża redukcjonizm antropologiczny. Otóż człowieka można zredukować do tworu hedonistycznego, do sumy doznań przyjemne-nieprzyjemne, dającego sobie wmówić, że jest tyle wart, ile produkuje i kupuje. Kolejne niebezpieczeństwo to absolutyzacja różnych instytucji wolnego rynku. Absolutyzacja wzrostu produkcji - wzrost społeczny polega tylko na wzroście w dziedzinie produkcji. Absolutyzacja rynku - liczy się tylko to, co jest kupowane lub sprzedawane, reszta jest modą, konwencją, realne jest tylko to, co można zmierzyć, czyli sprzedać. I tak dalej.

Jan Paweł II wysuwa tezę, przez niektórych krytykowaną ( ja jej bronię), że błąd tkwi w kulturze, a nie w samych instytucjach wolnego rynku i demokracji. Naszym, jako chrześcijan, zadaniem jest nadanie temu systemowi sensu i chrześcijańskiego oblicza. Nie jest to łatwe, ale jest możliwe. Wolność ekonomiczna nie ma być absolutyzowana, ma bazować na ludzkiej współpracy, na kreatywności, na uczciwości. Mamy nie tylko reagować na nadużycia, ale także realizować nasze chrześcijańskie powołanie, włączyć naszą chrześcijańskość w rzeczywistość pracy zarobkowej, wolnej wymiany, ekonomii. Papież podkreśla, że wolny rynek najskuteczniej wykorzystuje zasoby, zaspokaja ludzkie potrzeby, szanuje ludzką wolność i własność prywatną, która jest naturalnym prawem, podstawą autonomii, umacnia ludzką pracę na swoim, czyni ją bardziej kreatywną. Jan Paweł II zaznacza też, że obecnie to człowiek i jego zdolności, umiejętności - a nie ziemia czy kapitał - jest centrum procesu produkcji. Dla przykładu dajmy 100 tysięcy dolarów rolnikom z różnych społeczeństw i zobaczmy po roku, co zrobili z tymi pieniędzmi - pewne jest, że będą to bardzo różne odpowiedzi. Inaczej z tymi pieniędzmi postąpi rolnik z Rosji, inaczej rolnik z Ameryki, jeszcze inaczej polski chłop. W każdym razie ludzki kapitał, kultura i instytucje wokół są znacznie ważniejsze niż kapitał sam w sobie. Z kolei praca w ujęciu Papieża jest głównie twórczą współpracą.

Ten opis nie jest może realistyczny, ale nie jest też idealistyczny, i nie jest nowoczesny, ale zawiera w sobie dużo optymizmu. Właśnie dzięki tezie, że antropologicznie wolny rynek jest w swej istocie chrześcijański i my, chrześcijanie, możemy nadawać mu dobry sens. Gdyby nie było tej encykliki, wiedzielibyśmy jak świętować niedzielę po chrześcijańsku, jak być chrześcijańskim ojcem, matką czy dzieckiem, co jest dobre a co niedobre w systemie edukacji, a z kolei samo pójście do pracy czy inwestowanie pieniędzy byłoby amoralną częścią naszego życia. Otóż takie wyjątki są zabójcze dla chrześcijaństwa, które jest przecież integralnym opisem rozwoju człowieka w jego drodze do Boga. Także rozwoju człowieka w sferze ekonomicznej.

w październiku 2002


[powrót]