- Co dzieje się z dziećmi poczętymi, które umierają na skutek aborcji. Słyszałam, że trafiają one do piekła, czy tak rzeczywiście jest?
Jeśli ktoś twierdzi, że niewinne dziecko trafi do piekła, to naprawdę nie wie, co mówi. Udzielając odpowiedzi, musimy zacząć od naszej wiedzy na temat losu dzieci, które umarły bez chrztu. Dzieci te nie uczyniły przecież w życiu ani nic dobrego, ani złego. Faktem jest, że Pan Bóg kocha wszystkich, że kocha, rzecz jasna, także tych, którym nie było dane poznać smaku czynienia dobra czy poznać smaku miłowania Go.
Wiemy dalej, że nie wolno na temat zbawienia dzieci nieochrzczonych mówić w taki sposób, że ludzie winni śmierci swojego dziecka mogliby się poczuć dobroczyńcami, "prawda, by się męczyło w życiu, nie wiadomo, czy byłoby zbawione, a tak Bóg wszystkie dzieci zbawi". Krótko mówiąc, nie wolno nam głosić, że "król Herod dobrodziejem jest dla sierot". To jest pewne takie zastrzeżenie, bardzo jasne.
Natomiast, co wolno nam głosić? Wolno nam głosić, że wolno nam się domyślać - to jest domyślanie się w wierze, nie zaś teza wyssana z palca - że dzieci, które bez winy rodziców umarły bez chrztu, będą zbawione - i ochrzczone zarazem - w wierze rodziców. Teraz pytanie, co z losem dzieci, które umarły bez chrztu z winy rodziców? Na przykład rodzice wierzyli w Pana Jezusa, ale nie dopilnowali chrztu. Czy też dokonali aborcji. Wolno nam się w wierze domyślać, że nawrócenie takich rodziców nie jest czymś mało ważnym dla losu ich dzieci. Podkreślam, że nie mówię tutaj z absolutną pewnością siebie - raczej próbuję się wsłuchiwać w logikę Bożego postępowania z nami. Pan Bóg stworzył nas jako istoty społeczne i wzajemnie na siebie działamy zarówno naszym dobrem jak i złem, naszą prawdą i naszym kłamstwem. Wolno nam się domyślać, że nawrócenie takich rodziców nie jest czymś obojętnym dla losu ostatecznego ich dziecka.
Wspomnę tutaj o jednym moim znajomym, który zapędził żonę do abortera. Kiedy później uświadomił sobie zło, jakie uczynił, zaczął zajmować się ratowaniem dzieci cudzych. Okazało się, że miał wyjątkowy charyzmat, jeszcze w dodatku jako lekarz i uratował chyba grubo ponad setkę dzieci. Wyobrażam sobie, że spotkanie w przyszłym świecie ojca z tym dzieckiem, które on tak potwornie skrzywdził, będzie niezwykle piękne. Bo to nawrócenie, w dodatku tak wspaniale owocujące, nadało życiu dziecka - dotąd bezsensownemu - sens zupełnie niesamowity. Dlatego sądzę, że - tu trzeba bardzo się powstrzymywać, żeby za szybko tych słów nie mówić, aby nie kryło się za tym jakieś nieuprawnione rozgrzeszenie - w pewnym momencie temu mojemu znajomemu wolno było powiedzieć: "Błogosławiona wino!". Takie są moje poglądy na temat zbawienia dzieci nieochrzczonych.
- Mój znajomy twierdzi, że wystarczy mu indywidualna modlitwa i nie musi uczęszczać do Kościoła na mszę? Jak go przekonać, jakich argumentów użyć?
Niestety, nie ma tak wszechmocnych argumentów, które zawsze dotrą do każdego człowieka. My możemy się modlić za taką osobę. Znając ją dobrze, możemy się zastanowić, jaki argumenty mogłyby być skuteczne wobec niej. Musimy być jednak świadomi, że nasze działania mogą okazać się nieskuteczne. Czasem tylko do czasu. Proszę sobie wyobrazić sytuację duchową świętej Moniki, modliła się ona za Augustyna latami całymi i bez skutku. Ambroży pocieszał ją, że wobec tak wielkich modlitw syn nie może się zagubić Panu Bogu. I rzeczywiście.
Natomiast ja bym się starał udzielać odpowiedzi na konkretne tezy głoszone przez tą osobę, nie próbowałbym generalizować. Na przykład jak ktoś mi mówi, że przestał w niedziele chodzić na Mszę świętą, bo w jego miejscowości ludzie tak jakoś mało zażywają kąpieli - przepraszam, że może trochę zaczynam się wygłupiać, ale jednak trochę na serio - to ja bym zwrócił uwagę, że można w tej mszy uczestniczyć gdzieś w bocznych drzwiach, gdzie jest przewiew.
Niedzielna Msza święta to jest coś niewyobrażalnie więcej niż modlitwa i powiedziałbym tak: nawet, jeśli się modlisz gdzieś w odosobnionym miejscu i ta modlitwa daje ci strasznie dużo satysfakcji, módl się tak jak najwięcej. Jednak modlitwa indywidualna Mszy świętej nie zastąpi, a zwłaszcza nie zastąpi Komunii świętej.
- Chciałem spytać o sens trwania w małżeństwach nieudanych.
Tutaj mogę się podzielić moimi doświadczeniami duszpasterskimi. Czasem ludzie, którzy są bliscy podjęcia decyzji o rozwodzie, czy nawet już ją podjęli, mają takie niepokoje sumienia, że jednak jest to niezgodne z nauką Pana Jezusa. Mówią wtedy: "A co ja mam zrobić? Przecież nie będę się męczył przez całe życie jak pies z kotem?". Ja wtedy odpowiadam tak: "ten świat jest Boży i na pewno nie jest wolą Bożą, abyście się męczyli ze sobą do końca życia i nie jest wolą Bożą, abyście się rozeszli. Jak mamy dwa złe wyjścia, to trzeba szukać czy przynajmniej próbować szukać wyjścia trzeciego. Decyzja, że bez względu na wszystko będziemy się ze sobą męczyć, ma w sobie jakiś pierwiastek małoduszności. Trzeba próbować, w tej okropnej ropusze, z jaką przyszło mi żyć, rozpoznać księżniczkę, która może została zaczarowana i wierzyć, iż może są jakieś metody, aby ją odczarować, aby ta księżniczka się ujawniła".
Zdaję sobie sprawię, że dokonałem tutaj dużego uproszczenia. Może akurat ktoś z państwa znajduje się w strasznie trudnej sytuacji małżeńskiej i moje słowa mogą go strasznie ranić, ale nie jest to moim zamiarem. Ja tylko próbuję pokazać logikę Bożego postępowania z nami, że nigdy nie jest wolą Bożą, żebyśmy się strasznie ze sobą męczyli. Wolą Bożą jest coś z tym zrobić, jak się nie da zrobić wiele w takim wymiarze empirycznym, to da się zrobić w wymiarze duchowym, próbować przemieniać tę sytuację może na przykład w ofiarę składaną Panu Bogu na rzecz różnych małżeństw, które właśnie przeżywają swoje konflikty, które znajdują się w zagrożeniu i tak dalej. Natomiast nauka Pana Jezusa na ten temat jest jasna.
Oczywiście, nie możemy nie uświadomić sobie, że żyjemy w pokoleniu, w którym niekiedy zachowanie tej nauki staje się wyjątkowo trudne. Na tej zasadzie, że w świecie tworzonym tak, jakby Pana Boga nie było, istnieje duże pozwolenie na rozwód. Przychodzi do mnie kobieta, którą mąż opuszcza dla innej kobiety i na jej słowa: "Przecież mi ślubowałeś, jak ty możesz?" - odpowiada tak: "Kobieto, o czym ty gadasz? Czy ty sobie nie uświadamiasz, że myśmy wzięli ślub cztery lata temu?! Przecież ja wtedy byłem całkiem innym człowiekiem!". Ja tego nie wymyśliłem, żaden pisarz też by tego nie wymyślił - taka jest nasza dzisiejsza mentalność.
Trzeba się liczyć z tym, że wierność małżeńska dzisiaj bywa szczególnie trudna, ale myślę, że też, jeśli ją zachowamy, wtedy kiedy ją trudno zachować, ma szczególną wartość w oczach Bożych. Ma także pewien sens pracy społecznej, żeby przynajmniej inni nie przestali wierzyć w sens małżeństwa. Samotność po odejściu męża czy żony jest bardzo trudna, a już zwłaszcza jak dzieci na tyle wyrosną, że człowiek zostaje naprawdę sam. Czy też wtedy, gdy dzieci są małe i chciałoby się mieć pomoc w ich wychowywaniu.
Rozumiem, że jestem zakonnikiem, któremu łatwo mówić, ale mówię w imieniu Pana Jezusa, który też stawia mnie wobec moich trudnych wyborów. To, że niektórym ludziom podpowiadam pewne postępowania, co, do których sam nie będę sprawdzany, nie odbiera mi odwagi, żeby to ludziom mówić.
W takiej sytuacji, gdy czyjeś małżeństwo się rozpadło, argumentuję: "owszem, twoje małżeństwo się już rozpadło. Możesz nawet nie mieć nadziei, że się ponownie złączycie. Jedno, co możesz zrobić, to sprawić, żeby twoim biednym dzieciom nie poplątało się w główkach, aby nie wyniosły one z dzieciństwa takiej bezbożnej nauki, że jeśli małżeństwo się nie uda, to wtedy oczywiście trzeba próbować od nowa, że można od nowa rodzinę zakładać. Aby wasze dziecko wiedziało, że owszem, niekiedy małżeństwo się rozpadnie, ale w małżeństwie jest coś tak świętego, że trzeba być temu wiernym nawet po rozpadzie związku".
- Powiedział Ojciec, że kapłaństwo dotyczy tylko mężczyzn. W tym kontekście pytanie, co to jest i czego dotyczy teologia feministyczna?
Gdy powiedział pan, że kapłaństwo dotyczy tylko mężczyzn, aż się przestraszyłem, że pominąłem olbrzymi temat kapłaństwa nas wszystkich. To znaczy, że jest kapłaństwo królewskie i jest kapłaństwo służebne. To pierwsze oznacza wezwanie i zdolność do składania ofiar miłych Panu Bogu. Do tego kapłaństwa powołani jesteśmy my wszyscy, ochrzczeni. Kapłaństwo służebne księży, biskupów, papieża jest budowane dopiero na fundamencie kapłaństwa królewskiego. To oczywiście Państwo słyszeli w fragmencie z drugiego rozdziału Pierwszego Listu Apostoła Piotra, że mamy stanowić święte kapłaństwo dla składania duchowych ofiar miłych Bogu.
Natomiast, jeśli chodzi o teologię feministyczną, to strasznie mi przykro się przyznać, ale nie znam się na niej. Wobec tego może powiem, jakie wymiary teologii feministycznej osobiście odbierałbym jako pozytywne i bardzo potrzebne dla Kościoła. Na pewno czymś ogromnie ważnym jest praca, również intelektualna, nad poszukiwaniem specyficznego miejsca kobiety w Kościele. Jednak było nie było, być kobietą to jest coś zupełnie innego niż być mężczyzną. Przy okazji szukałbym też oczywiście odpowiedzi na pytanie o miejsce mężczyzny w Kościele.
Aż trudno w to uwierzyć, ale niektóre rzeczy z czasów Ojców Kościoła przypomnieliśmy sobie dopiero teraz i to właśnie dzięki różnym, że tak to nazwę, "rozróbom" teologicznych feministek. Na przykład: jest taka niezwykle bogata tradycja Ojców Kościoła dotycząca epizodu ewangelicznego, kiedy ktoś mówi Panu Jezusowi, że jego matka i bracia na niego czekają, a On pyta: a kto to jest moja matka? A kto to są moi bracia? Każdy, kto słucha Słowa Bożego i je wypełnia, jest moim bratem, siostrą i matką. Ojcowie Kościoła na ten temat mieli niesamowicie ciekawe rzeczy do powiedzenia. Twierdzili tak: bratem, siostrą Pana Jezusa, to mniej więcej rozumiemy, słuchać Słowa Bożego, wypełniać je. Ale Pan Jezus mówi, że możemy być Jego matką i nie dotyczy to tylko kobiet, ale każdego z nas, także mężczyzn. Dla Ojców Kościoła była to bardzo ważna okazja do rozróżnienia między wiarą dojrzałą i niedojrzałą. Jeżeli ja wsłuchuję się w Słowo Boże i staram się je wypełniać, jestem bratem lub siostrą Pana Jezusa. A jeżeli ja już dzielę się moją wiarą z innymi, uczestniczę w rodzeniu się Pana Jezusa w coraz to nowych duszach ludzkich, to ja staję się uczestnikiem macierzyństwa Kościoła, ja staję się poniekąd matką Kościoła.
Ojcowie Kościoła od razu wskazują w Piśmie świętym, gdzie mężczyźni przypisują sobie role macierzyńskie. Taki apostoł Paweł, który się uważał za ojca w Kościele, choćby ojcem Filemona, którego zrodził dla Chrystusa. W oryginale występuje czasownik grecki odpowiadający raczej polskiemu czasownikowi "spłodził", ale ponieważ po polsku brzmi on za bardzo cieleśnie, w tłumaczeniach nie jest używany. Czy,choćbyście mieli dziesięć i więcej wychowawców, w Chrystusie ojców macie niewielu, to ja was właśnie - tu znowu jest ten sam czasownik - spłodziłem, jestem waszym ojcem. Ale ten sam apostoł Paweł wielokrotnie przypisuje sobie rolę matki. "Dzieci moje, oto ponownie was w bólach rodzę, dopóki Chrystus ponownie w was się nie ukształtuje". Niby mężczyzna, a bóle rodzenia. "A ile razy stawałem się jak ta matka..." To jest 1 Kor 3:1. Wstyd się przyznać, ale o tych wątkach zapomniano i dlatego bym tych feministek tak ostro nie traktował. Owszem, razi mnie bardzo pewien rodzaj wrzaskliwości, pewien rodzaj nieuzasadnionej pewności siebie, ale to przecież nie dotyczy wszystkich. Taka wrzaskliwość i nieuzasadniona pewność siebie w zawodzie przeze mnie uprawianym, w zawodzie teologa, jest to sytuacja niestety, stosunkowo częsta.
- Czy chrzest może być udzielony dziecku, które narodziło się w związku niesakramentalnym?
Ja może rzecz wyostrzę. Czy gdyby przyniesiono do mnie dziecko powstałe w wyniku klonowania, czy wolno by było udzielić chrztu? To są dwie różne rzeczy, niezgodność z prawem Bożym, jaka się zdarzyła w początkach czyjegoś życia, a wielki i niepojęty dar życia, który dla każdej istoty ludzkiej jest zarazem darem wezwania do życia wiecznego. Byłoby, zatem radykalną niegodziwością wykluczyć chrzest dziecka, które zostało powołane do życia w okolicznościach niezgodnych z prawem Bożym.
Obowiązują natomiast w Kościele pewne reguły praktyczne, ponieważ my naprawdę wierzymy w świętość i wielkość chrztu, ale też lękamy się Boga Sędziego, który na Sądzie Ostatecznym, może nas oskarżyć o lekkomyślne udzielenie tego sakramentu. Ja sam nie jestem ani proboszczem, ani nie pracuję przy parafii, w związku z tym sam z tego typu sytuacjami zajmuję się raczej przygodnie; w każdym razie jeszcze nigdy mi się nie zdarzyło, żebym powiedział, że "wasze dziecko nie może być ochrzczone".
W sytuacjach, kiedy rodzina jest niewierząca, a proszą mnie o chrzest, to próbuję pytać o powód tej prośby. Jeżeli jest to tylko życzenie dziadka czy babci, sugeruję, aby może spróbowali znaleźć powód poważniejszy. Mówię mniej więcej tak: "jeśli już chcecie przynieść dziecko do chrztu, chociaż spróbujcie wykonać próbę swojego własnego przybliżenia się do Pana Jezusa. Żyjecie razem, macie małe dzieci, nie możecie się rozejść, bo to by było niesprawiedliwe wobec tych małych dzieci. Co możecie, to jakoś zwiększać atmosferę religijną w waszym domu. Spróbujcie się też wczuć w moją sytuację, mój lęk przed Sądem Bożym". Z praktyki wiem, że ludzie to rozumieją i prawie zawsze tak postępują, że chrztu jednak udzielić można, a jeżeli nie można, czują się w pełni poinformowani, dlaczego.
Pani na sali podpowiada, że istnieje jeszcze taka instytucja, jak rodzice chrzestni. Otóż ja odpowiem tak: kiedyś miałem taką sytuację, że ojciec niewierzący, bardzo mu zależało na chrzcie, matka niewierząca mówi: "ja jestem przeciwko, ale chcecie - proszę bardzo, wódkę wam na chrzciny mogę przygotować". Wobec tego wybraliśmy rodziców chrzestnych z największą starannością, obydwoje byli bardzo wierzącymi ludźmi. I co się stało? Tata mamę opuścił, bo długo z jedną kobietą jest za trudno wytrzymać, ojciec chrzestny wyjechał na drugą półkulę, matka chrzestna, ponieważ była bardzo pobożna, urodziła sześcioro dzieci własnych i chrześniakiem wobec tego zająć się nie mogła. Najbardziej zaskoczyło mnie to, że właśnie ta niewierząca matka naprawdę rzetelnie zajęła się wychowaniem religijnym dziecka. Miłosierdzie Boże musiało być wtedy nade mną, bo najwyraźniej udzieliłem chrztu w sposób lekkomyślny.
- Czy obecnie można mówić o kryzysie chrześcijaństwa?
Przypomniała mi się taka szalenie ciekawa wizja Arnolda Toynbee, który obecny kryzys chrześcijaństwa interpretuje jako zjawisko ze wszech miar pozytywne. Mianowicie sądzi on, że ten kryzys to proces oddzielania się chrześcijaństwa od cywilizacji chrześcijańskiej. Chrześcijaństwo w ciągu wieków swojego istnienia dopracowało się bardzo wysokiej pozycji, stało się jedną z wielkich światowych religii. Jednak w pewnym momencie jego rozwój się zatrzymał i obecnie mamy już tylko do czynienia z jakimiś sporadycznymi nawróceniami. Toynbee tłumaczy to w taki sposób, że być może Opatrzność Boża planuje zapoczątkować nowy etap dynamicznego dzielenia się Ewangelią, innymi słowy ewangelizację kultur niechrześcijańskich. Rzecz jasna, że byłoby najzwyczajniej fatalnym nieporozumieniem, gdyby ktoś się przejął wizją Toynbee'go, gdyby próbował się jakoś przyczynić do ostatecznego oddzielenia się chrześcijaństwa i zbudowanej na jego podstawie cywilizacji. To, co w tej wizji jest natomiast cenne, to zauważenie faktu, iż nasza cywilizacja - nawet w odniesieniu do tych jej uczestników, którzy są niewierzący - ma tak głębokie zakorzenienie w chrześcijaństwie.