Jan Andrzej Kłoczowski OP

Wykład I



Zatytułowano wykład ten bardzo dramatycznie: kozetka, konfesjonał, będą momenty bez mała. Więc obiecuję, że nie będzie momentów, będę nudny i pryncypialny, bowiem chcę dotknąć generalnie rzecz biorąc problemu dojrzałości. W obrębie religii strasznie dużo się mówi o tym, że mamy być dziećmi Bożymi, że wszyscy jesteśmy dziecinni, wzruszeni jesteśmy arką i dzieci śpiewają i płaczą. A jak ktoś już przekroczy 30-tkę, to nie wiadomo co z nim zrobić, chyba pogrzeb uroczyście. A gdzie problem dojrzałości?

Podejrzewałbym o to kulturę psychologiczną, która tworzy swoisty klimat epoki. Odwołuję się tutaj do wielkiego lekarza psychiatry i filozofa, Karla Jaspersa. Jaspers był pierwszego zawodu lekarzem psychiatrą, po dziesięciu latach przeszedł na filozofię, ale zachował realną pamięć nie tylko z teorii tej pracy psychoterapeutycznej, ale pewnego fundamentalnego doświadczenia. I od razu odkrywam karty, że Jaspers będzie dla mnie intelektualnym punktem odniesienia. Nie znam mądrzejszego tekstu jak ten zatytułowany "Istota i krytyka psychoterapii". Jest on zamieszczony w języku polskim w tomie pt. "Filozofia egzystencjalna Karla Jaspersa". Ale zanim będzie o Jaspersie, chciałbym polecić Państwu listopadowy numer "Charakterów". Jest tam bardzo interesujący artykuł poświęcony problemowi sumienia. Bardzo interesujące teksty z różnych szkół - Jaspers mówi "sekt" - psychoanalitycznych. Przeczytam fragment artykułu prof. Bogdana Wojcisze z Instytutu Psychologii PAN, który twierdzi, że problem sumienia stanowi w tej chwili najważniejszy problem społeczny w Polsce. Czytam: "Zanik kategoryzacji moralnych zdaje się ogólnie znakiem czasu. Często objawia się w mass-mediach, odkrycia kolejnych genów, które miały być odpowiedzialne, w przeciwieństwie do sprawców, za różne naganne skłonności, tak jak przestępczość i alkoholizm. To, co nie tak dawno uważano za przywary moralne i grzechy ciężkie, jest demokratyzowane, to znaczy określane mianem choroby. Nie ma już opilstwa, jest tylko choroba alkoholowa, nie ma rozpusty, tylko uzależnienie seksualne, ani lenistwa, które zwie się teraz syndromem chronicznego zmęczenia. Dobroczynny skutek tych zmian - jest w tym pewien pragmatyzm - choroby można leczyć, podczas gdy przywary moralne tylko potępiać. Ale jest cena. Ułatwienie ucieczki od moralnej odpowiedzialności za własne występki. To chyba bardzo istotny głos, ciekawy, bo człowieka, który reprezentuje profesję psychologiczną.

Żeby ustalić na samym początku sprawę dojrzałości, to odkryję od razu moje karty, i powiem tak: wydaje mi się, że trzeba rozróżnić dwa typy dojrzałości - dojrzałość psychiczną i dojrzałość duchową. To rozróżnienie będzie dla nas bardzo ważne w momencie, gdy przejdziemy do relacji pomiędzy tym, co psychologia wnosi i jak pomaga człowiekowi, a czym jest zadanie religii, w czym sobie można pomagać, a w czym się one obie wykluczają. Zaproponuję na użytek naszego zebrania - byłbym wdzięczny za głosy: mianowicie, czym byłaby ta dojrzałość psychiczna bądź emocjonalna. Nazwałbym to tak: dojrzałość ego. Ego dojrzałość, w sensie emocjonalnym, bolitywnym, intelektualnym. Bo czym jest dojrzałość duchowa? To jest przekraczanie ego. Jeżeli człowiek skoncentrowałby się tylko i wyłącznie, a można tak zrobić, że będzie się tylko leczyć i pielęgnować swoje ego, bardzo łatwo tego typu zainteresowanie staje się zwyczajnym egocentryzmem. Człowiek pragnie tego by się nim interesowano, pragnie wzbudzać zainteresowanie w innych, i bardzo łatwo staje się uzależniony od własnych poranień, bowiem one dają mu znakomity pretekst do tego, by się nieustannie sobą zajmował. Zygmunt Freud powiada, że zadaniem psychiatry, lekarza, jest wzmocnienie ego. Z jakiego względu - zaraz sobie o tym powiemy. I to jest zadanie lekarza pomóc wzmocnieniu ego, które są atakowane z różnych stron, z góry i z dołu - jak to genialnie odkrył Freud. Ale człowiek to nie jest tylko ta rzeczywistość psychiczna. Człowiek to także jakiś wymiar duchowy. Ciekawe, że wiele bardzo współczesnych nurtów psychologicznych zdaje z tego sprawę i definiuje ten wymiar jako taki, który uczy człowieka przekraczania siebie. Mówię specjalnie - wymiar duchowy, bo nie używam nawet terminu chrześcijański, chociaż myślę, że nie mają państwo wątpliwości, jaką orientację religijną reprezentuję. Powiem natomiast, że dwie największe, w moim przekonaniu, tradycje religijne - buddyzm i chrześcijaństwo - będą w tym punkcie zgodne, chociaż inaczej owo przekraczanie rozumieją. Przekraczanie siebie to jest miłość, nikt nie ma większej miłości, jak ten, który da życie za przyjaciół swoich. Jeżeli chcesz iść za mną, pamiętaj, masz mieć w nienawiści ojca, matkę, brata, siostrę.

Teraz mały nawias na wspominek autobiograficzny: Przed wstąpieniem do zakonu rozmawiałem z moim ojcem i tak mu przytaczałem: żyj w nienawiści i ojca, i matki... A on mówi: I siebie samego! Lepiej znał tekst. To by było dobre zadanie dla psychoanalityka, dlaczego ja zapomniałem w tym momencie o tym. I siebie samego. Przekroczenie siebie. Na marginesie: cała poważna, wielka i najstarsza tradycja buddyjska też nie mówi o niczym innym jak o przekraczaniu własnego ego. Zupełnie odmienny świat, absolutnie nieprzystawalny z chrześcijańskim i nie wierzę w żadne możliwości połączenia tego, ale mówią z całym szacunkiem: wielka wspaniała, tradycja religijna, która też uczy owego przekraczania siebie. Niech to będzie w tle naszych rozważań.

Dzisiaj zajęlibyśmy się dwoma sprawami: Zygmunta Freuda koncepcja poczucia winy i chrześcijańska, dokładnie tomistyczna, koncepcja sumienia. Jeżeli jutro mamy się zająć porównaniem psychoterapii i spowiedzi, bo chciałbym na ten temat mówić, to musimy dzisiaj znaleźć odpowiednie narzędzia, przy pomocy których moglibyśmy opisać te dwie rzeczywistości.

Od razu zadeklaruję, że coraz bardziej dojrzewam do tego, żeby w jakimś rankingu wielkich nazwisk psychoanalizy stawiać coraz wyżej Zygmunta Freuda, a w moim rankingu Jung bardzo spada. Freud jest porządnym ateistą, jak Pan Bóg przykazał, prawda? To znaczy, on nie ma żadnych wątpliwości, że Boga nie ma, że religia jest złudzeniem. Po prostu sprawa jest czysta od początku, jasna. Ty wiesz swoje, ja wiem swoje i teraz możemy się zastanowić, co zrobić, żeby pomóc konkretnemu człowiekowi. Natomiast Jung jest wielki, natomiast jest to straszny "ściemniacz", jak mówi obecnie młodzież. Tak ładnie potrafi zamienić religię w pewien rodzaj psychoterapii. Jest on odpowiedzialny w dużym stopniu za te postawy, które z punktu widzenia psychoterapii, czyli nieco z góry, patrzą na religię. Jung jest przekonany o tym, że skończyła się możliwość urzeczywistniania religii pod znakiem wiary i religia może już być teraz tylko wiedzą. W dużym stopniu psychologia daje nam dostęp do tej wiedzy. Proszę się, więc nie dziwić, że ja będę się koncentrował przede wszystkim na Freudzie.

Jak państwo pamiętają, bo już w przedszkolu nas tego uczą, Freud dokonał rzeczywiście genialnego odkrycia, że życie psychiczne człowieka nie wyczerpuje się tylko w jego świadomości. Ciekawe, że uczynił to mniej więcej w tych samych latach - koniec dziewiętnastego, początek dwudziestego wieku - gdy inny wielki genialny myśliciel Edmund Husserl, postanowił całą szkołę filozoficzną budować na odwołaniu do świadomości, badaniu świadomości, by doprowadzić poznanie, bez mała po kartezjańsku, do czegoś, co w żaden sposób już nie może podlegać żadnemu zakwestionowaniu. U Freuda ogromną rolę odgrywa coś, co by można nazwać archeologią świadomości. Archeolog patrzy na teren i widzi, że tutaj na tym wzgórzu, jak zacznie kopać, to tam coś znajdzie, on to już przeczuwa, on wie. Podobnie nasze życie psychiczne nosi w sobie całe mnóstwo treści, do których dopiero trzeba dotrzeć, i one powodują rozmaite problemy psychiczne. Pamiętajmy o tym, że Freud był przede wszystkim lekarzem, lekarzem - psychiatrą, i gdy mówimy o kontekście jego myślenia, to musimy pamiętać o kontekście sztuki lekarskiej, którą wykonywał. Jego problemy wyłaniają się z relacji bezpośredniej z ludźmi, którym miał dawać pomoc jako terapeuta, szukając źródeł rozmaitych nerwic, czyli po prostu - cierpień, które są udziałem człowieka. A więc nasze ego jest tutaj tak pomieszczone: atakowane z dołu przez nieświadome, podświadome rozmaite tendencje, prądy, siły; z góry natomiast człowiek jest obarczony tym, co zostało nazwane super-ego, czyli cała kultura. To, co z dołu na mnie naciska to przynajmniej dwie zasady. Freud nazwał je: lust-principle (zasada rozkoszy) i reality principle (zasada rzeczywistości), tu bardziej może powinno być w formie ego, tam jest Eros i Tanatos na dole. Eros, który pragnie rozkoszy - nie należy tego upraszczać i robić z Freuda pan-seksualisty. A z drugiej strony jest Tanatos, czyli popęd śmierci, który odkrył Freud, badając żołnierzy, którzy wracali z frontu pierwszej wojny. Ponad nami znajduje się to super-ego. Super-ego jest konieczne do życia. Gdybym ja kierował się tylko i wyłącznie zasadą zdobywania rozkoszy i przyjemności, natychmiast popadłbym w konflikt z innymi ludźmi. Nikt nie jest samotną wyspą. Muszą być jakieś reguły, które by stanowiły zahamowanie dla mojego postępowania, działania, na tej prostej zasadzie, że granicą mojej wolności jest wolność drugiego człowieka. Kultura narzuca nam pewne normy i oceny, którym nie możemy tak łatwo się wymknąć, dlatego też jedna z ważniejszych rozpraw Zygmunta Freuda brzmiała "Kultura, jako źródło cierpienia". Kultura jest dla nas źródłem cierpienia, albowiem narzuca nam pewne formy. I powoduje, że musimy się dostosowywać do żądań naszego otoczenia i oczekiwań naszego otoczenia.

W jaki sposób rodzi się ten konflikt w człowieku? Super-ego stanowi podstawę naszej identyfikacji z obrazem ojca. Freud zajął się przede wszystkim ego mężczyzny i chłopca dorastającego, później jego uczniowie rozwinęli problemy związane z psychologią kobiety. Chłopiec z jednej strony identyfikuje się z ojcem, bo chce być tak jak on, i jego "ja" powoli przeobraża się zgodnie z tym wzorcem, jaki narzuca ojciec, ale cała strona nakazowa super-ego dociera do mnie przez funkcje cenzora, autorytetu, jakim jest właśnie obraz ojca. On narzuca mi pewne ideały, pewne wzorce, według których mam postępować. Ale sprawa jest jeszcze bardziej skomplikowana. W pewnym momencie chłopiec odkrywając kobiecość swojej matki, rodzi się w nim pragnienie połączenia się z nią, ale ojciec staje mu tu na przeszkodzie. Rodzi się w ten sposób kompleks Edypa i cały problem się bardzo zaostrza.

Ciekawe, że Freud twierdził, że związek pomiędzy tym kompleksem Edypa a religijnością jest bardzo mocny i bardzo ścisły. Przede wszystkim, dlatego, że mężczyzna wytwarza sobie obraz Boga na wzór swojego ojca, tego właśnie nakazującego, który budzi w nim poczucie winy. I teraz powstaje problem czy rzeczywiście można na podstawie tylko takiej obserwacji klinicznej stwierdzić, że tak właśnie postępuje i działa religia. Freud uważa za słuszną, podobno zarzuconą we współczesnej biologii zasadę, że ontogeneza jest powtórzeniem filogenezy, to znaczy, że w rozwoju osobniczym powtarza się rozwój całego gatunku. Nie mam pojęcia, jak to teraz się przedstawia. Natomiast Freud był o tym przekonany, i twierdził, że w gruncie rzeczy każdy człowiek w swoim rozwoju osobniczym powtarza historię, która miała miejsce bardzo dawno i stanowi takie wydarzenie założycielskie. Otóż podobno przed wiekami, na początku - brzmi to jak mit starożytny - było stado, w którym władzę sprawował jeden duży samiec. Były tam ponadto inne młode samice i młode samce. Ale ów samiec zasadniczy, założycielski, posiadał wszystkie samice w stadzie. To się jako żywo nie podobało młodym samcom, zrobili bunt i zamordowali swojego ojca. I w ten sposób, tak jak w Biblii, wszystko zaczęło się od grzechu. Albowiem to zamordowanie ojca spowodowało ogromne poczucie winy u owych młodzieńców, którzy w poczuciu winy po pierwsze zabronili sobie korzystania z kobiet swojego stada - zasada egzogamii, czyli zakaz żenienia się we własnej rodzinie i w tym samym plemieniu, to najbardziej powszechny i uniwersalny zakaz. Po drugie w postaci Totema, czyli zwierzęcia totemicznego, zaczęli czcić swojego ojca, który stał się teraz nietykalny. Freud twierdzi, że zmarli mają nad nami większą siłę niż żywi, bowiem przemawiają z większą mocą. I ten zamordowany ojciec z dużo większą mocą przemawiał do świadomości tych ludzi, którzy wraz z powstaniem religii, moralności narzucili sobie też różne zakazy, dlatego, że to umożliwiło jakiekolwiek życie społeczne.

Nie będę już mówił o dalszym rozwoju tego mitu freudowskiego, jak to powoli zostało przekształcone w postać już nie totemiczną, ale postać jakiegoś boga, o charakterze antropomorficznym, jak potem u Żydów stał się on Bogiem Ojcem. Freud jest zresztą zdania, że monoteizm Żydowski jest pochodzenia egipskiego, (jest taka rozprawa: "Mojżesz i początki monoteizmu"), gdyż plemię pustynne nie potrafiłoby wymyślić coś tak wyrafinowanego jak monoteizm. Tylko wielka kultura egipska mogła to zrodzić. Nie był łaskaw poprzeć żadnymi dowodami naukowymi tej tezy i w czasie wojny Martin Buber, wielki myśliciel żydowski, w Jerozolimie napisał w odpowiedzi rozprawę. Tym bardziej, że Freud wydał to w roku swojej śmierci w 1939 i w gruncie rzeczy można się domyśleć, że Buber miał mu za złe, że zabił ojca. Bo Mojżesz jest ojcem judaizmu. A w 1939 przed holocaustem Żyd zabił swojego ojca. I drugi mu odpowiedział pryncypialnym, zasadniczym, dobrze uzasadnionym naukowo, bardzo zasadniczym wywodem. Po polsku możecie sobie państwo przeczytać Bubera o Mojżeszu, bardzo interesujące, wydały to "Cyklady".

Można powiedzieć dalej o tej historii, że w pewnym momencie ludzie uwierzyli, że jeden z nich jest boskim synem, i że złożył się w ofierze, i dlatego Bóg ludziom przebaczył. Tym niemniej pozostaje ciągle ta fundamentalna sprawa. Religia jest ściśle związana z poczuciem winy. Ściśle związana z tym, co spoczywa ciężarem na człowieku i jest często przyczyną bardzo wielu po prostu nerwic. Dla Freuda religia jest źródłem bardzo wielu nerwic i schorzeń. Religia rozumiana bardzo rygorystycznie, a czasami obłudnie. Musimy pamiętać, że klientami czy pacjentami Freuda byli ludzie czasu epoki wiktoriańskiej. Nawet w powieściach tego czasu, napisanych przez wielkich demaskatorów, pokazano obłudę tej mieszczańskiej kultury, gdzie pod przykryciem porządności kryło się bardzo wiele hipokryzji i wynikającego z tego cierpienia. Inna rzecz, że są pewne momenty, w których Freud mówi, że religia z kolei pełni funkcję bardzo pożyteczną, a to ze względu na to, że jest formą zbiorowej nerwicy, która leczy nerwice indywidualne. Może jest tu coś na rzeczy... Mówiłem, że nie będzie o Jungu, ale tutaj powiem - Jung mówił, że katolicy nie muszą chodzić na kozetkę, bo mają spowiedź. Tak mówi Jung, protestant. Coś tu może na rzeczy jest.

W jaki sposób działa super ego? Z punktu widzenia Freuda ogranicza popędy, z punktu widzenia moralności można powiedzieć tak: id - to od spodu, jest całkowicie amoralne, ego stara się być moralne, a super ego jest przesadnie moralne i staje się czasami okrutne. Id dąży do zrealizowania lust principle - zasady rozkoszy, pragnie rozładowania pewnego napięcia. Mój duchowy ojciec - jesteśmy przy Freudzie - ojciec Joachim Badeni ma wizje i na krakowskim korytarzu mówi do mnie tak: - Wiesz co, widziałem dzisiaj rano "ida"! - Jak wyglądał? - Twarzy nie miał, żadnej twarzy nie miał. A jak był ubrany? Też nie powiem. Więc id jest całkowicie moralny a nie ma twarzy. Ego - tak jak my wszyscy - stara się! Stara się być moralne, natomiast nad nami siedzi czapa tego super ego, które jest przesadnie moralne, jak twierdzi dr Zygmunt Freud, i czasem może stawać się nawet okrutne. W taki sposób my staramy się okiełznać to "ja", spowodować, żeby ono mogło się przystosować do zasad, które przyjęte są w kulturze i pozwolą nam tak żyć, by nasze postępowanie mogło być sankcjonowane przez obyczaje przejęte z przeszłości. Rodzic, ten, który reprezentuje owo super ego, czasami jest bardzo wymagający, czasami bardzo pobłażliwy. Pisze Freud: wbrew naszym oczekiwaniom okazuje się jednak, że również wtedy, gdy dziecko wychowane było łagodnie i dobrotliwie, gdy w miarę możności unikano gróźb i kar, to jednak "ja" może zyskać te same cechy nieprzejednanej surowości. Dziecko chowane wyjątkowo łagodnie i pobłażliwie daje ujście swojej agresji w stosunku do nnych. Natomiast, gdy jest wychowywane w sposób bardzo surowy, często owocuje to agresją przeciw samemu sobie. I to jest źródło nerwic.

Uwaga: Freud utożsamia sumienie z poczuciem winy. To bardzo ważna sprawa, bowiem ona będzie stanowiła jakby pomost pomiędzy sumieniem a poczuciem winy i porównamy tutaj koncepcje Freuda z tym, co mówi św. Tomasz. Sumienie - pisze Freud - to uświadomione zwerbalizowane poczucie winy, podczas gdy w wypadku nerwic mamy do czynienia zawsze z pewną dozą nieświadomego poczucia winy. Poczucie winy, surowość owego super-ja, jest tym samym, co przyznanie, że postrzegam, że jestem w pewien sposób nadzorowany. To napięcie między spontanicznym dążeniem do realizacji moich pragnień a cenzorską funkcją nad ja jest u podstaw całego stosunku, w którym rodzi się w człowieku lęk.
Tu odzywa się w Freudzie lekarz, który dotyka bardzo ważnej fundamentalnej sprawy, sprawy lęku, który związany jest bardzo mocno z nerwicą. Lęk to nie jest to samo, co strach. Strach jest sygnałem instynktu samozachowawczego, jest konieczny, człowiek musi zachować instynkt samozachowawczy. I strach jest zawsze konkretny: boję się czegoś. Lęk, groza lęku bierze się z tego, że on nie ma twarzy. Lęk jest bezprzedmiotowy. I dlatego tak bardzo trudno jest dać sobie radę właśnie z owym lękiem i dlatego jest on opisywany jako - no właśnie - postać, którą przybiera nerwica, nerwica lękowa. Wszystkim nerwicom towarzyszy jakaś postać lęku. Zaznaczam od razu, że odróżniam strach i lęk od tego, co nazywa się w Biblii i mitologii bojaźnią Bożą. To ważne, dlatego, że czasami Freud utożsamia czy czyni winnym za obecność w człowieku lęku tę właśnie bojaźń Bożą, o której pouczają w kościele.
Przez długie lata była stosowana pewnego rodzaju pedagogika strachu, polegająca na tym, żeby postraszyć mocno. To ma swoje dobre strony, znowu odwołam się do ojca Joachima, który w swoim wczesnym okresie jako młody człowiek pojechał na rekolekcje. Proboszcz po dwóch dniach mówi: - "No tak, widzę staracie się..." Poczuli, i słusznie, że coś tu nie tak. - "Może coś inaczej...." - "No nie, nie zmienię was, mówcie sobie. A w zeszłym roku tutaj to był kaznodzieja. Zgasił światło w całym kościele, wziął łańcuchy z zakrystii, dzwonił łańcuchami i mówi: - Szatan idzie na Pabianice, szatan idzie na Pabianice. Najwięksi partyjni w kolejce do konfesjonału. Teraz by poszli na kozetkę". A więc strach ma swoje dobre strony, ta bojaźń Boża. Bojaźń Boża to nie to jest, to nie straszenie. Bojaźń Boża jest to nie jest bojaźń przed Bogiem, to bojaźń o Boga, o miejsce Boga w moim życiu. A to zupełnie co innego. Matka się boi o dziecko. Boję się o to, co kocham, boję się o Polskę. Bojaźń Boża to jest to. Boję się o Boga w moim życiu.

Wróćmy do Freuda. Ta stała praca cenzorska super-ego, które wytwarza we mnie owo poczucie winy, jest ściśle związana ze świadomością skruchy, świadomością tego, co ja muszę bez końca pokutować, przemieniać. Religia, twierdził Freud, związana jest z dwojakim rodzajem nerwic: nerwicy natręctw, oraz melancholii. W różnych postaciach nerwicy natręctw poczucie winy odzywa się bardzo głośno. Inaczej nie może się przed ego usprawiedliwić. Dlatego też "ja" chorego broni się przed przypuszczeniem, że jest winny. Żąda od lekarza by dodał mu sił w walce z owym poczuciem winy. Chory na nerwicę natręctw, w przeciwieństwie do chorego na melancholię, właściwie nigdy nie dopuszcza się samobójstwa. Jest uodporniony przed niebezpieczeństwem. Dlatego sądzi, że jest niewinny i od lekarza żąda, żeby zdjął z niego owo poczucie winy. Melancholik natomiast sam się straszliwie i stale oskarża.

Stawiam tezę: Freud ma rację pod jednym względem - że poczucie winy jest czymś głęboko kaleczącym człowieka. Następna teza: poczucie winy i sumienie to nie jest to samo. Poczucie winy, w dużym uproszczeniu, ale może praktycznie, określiłbym tak: poczucie winy to jest świadomość ciężaru, który odczuwam w wyniku tego, że nie spełniam oczekiwań mojego otoczenia, nie spełniam oczekiwań innych. Nie może to być w żaden sposób zasada regulująca moje życie, albowiem poczuć winy byłoby tyle, ile jest w stosunku do mnie oskarżeń. Poczucie winy byłoby sumieniem, które spoczywa w innych ludziach. A ja byłbym absolutnie zniewolony i musiałbym się niejako konformistycznie nieustannie nastawiać na owe oczekiwania skierowane do mnie i tym się kierować. Człowiek byłby wtedy całkowicie z zewnątrz sterowny i absolutnie manipulowany. Sumienie jest czymś naprawdę różnym od poczucia winy i tym samym, zgodnie z zarządzeniem zostawiam was w poczuciu winy.

w grudniu 2003


[powrót]