Wojciech Czwichocki OP

O liturgii i duchowości chrześcijańskiego Wschodu.
Wykład III



Przypomnę, że wczoraj mówiliśmy - pewnie zbyt długo, ale to dlatego, że ten temat bardzo mnie ostatnio zajmuje - o spotkaniu chrześcijaństwa z kulturą antyczną, a dokładnie z kulturą grecką, o przeciwstawieniach, podobieństwach i związkach między przesłaniem chrześcijańskim a grecką mitologią oraz wzorem greckiego obywatela. Mówiliśmy o religii, o misteriach, później o próbach nawiązania dialogu najpierw przez tłumaczy Septuaginty i front związany z żydowskim środowiskiem w Aleksandrii a następnie Fidonem, aż w końcu doszliśmy do epoki, którą nazwałem epoką formułowania lub odczytywania dogmatów.

Epoką dogmatów następuje w Kościele po epoce apologetów, czyli tych, którzy musieli obronić chrześcijaństwo przed rozmaitymi zarzutami, formułowanymi przez ówczesnych myślicieli. Do apologetów możemy zaliczyć św. Justyna, św. Ireneusza z Lyonu, św. Klemensa z Aleksandrii, ja jeszcze dodałbym Orygenesa i jego wielkie dzieło przeciwko Celsusowi. Pisma Celsusa są zresztą znane tylko z tej odpowiedzi Orygenesa, ponieważ zaginęły, a Orygenes, krytycznie się do nich odnosząc, przy okazji dokładnie je streścił.

Długo się zastanawiałem, czy dogmat jest rzeczywiście do odczytania, czy też to taki rodzaj prawdy wiary, który jest niezmienny, nie podlega dyskusji, wobec którego jakakolwiek forma ustępstwa równałoby się zafałszowaniu prawdy Bożego Objawienia. Oczywiście, zachodnia teologia scholastyczna bardzo dokładnie i precyzyjnie będzie w średniowieczu formułować, jakie to prawdy wiary są niezmienne, a jakie mogą się zmieniać. Jednak jesteśmy jeszcze daleko od średniowiecza i zachodniej, łacińskiej teologii, a to pytanie jest bardziej fundamentalne.

Pod koniec wczorajszych wykładów padło pytanie, czy poza analizami ikon Zesłania Ducha Świętego przedstawiających sobór i Sąd Ostateczny mogę jakoś uzasadnić pogląd, że sobory można rozumieć jako takie małe zesłanie Ducha Świętego. Pragnę dodać, że Sobór Watykański II był nazywany nowym zesłaniem Ducha Świętego, dlatego sądzę, że to nowe zesłanie Ducha Świętego ma miejsce na wszystkich soborach. Zbiera się cały Kościół Powszechny, i odczytuje posłanie Ducha Świętego, które umożliwia mu poznanie prawdy. Poznanie prawdy właściwie nigdy nie kończy, bo prawda Boga ma w sobie tak niezmierne bogactwo, że ani umysł jednego człowieka ani nawet całego Powszechnego Kościoła nie może jej do końca zgłębić. Zatem odczytywanie tego, co już istnieje. Jednak tę prawdę wiary odczytują ludzie, a więc nie jest to poszukiwanie prawdy przez jakiś automat w rodzaju wyszukiwarki internetowej. A zatem, czy człowiek ma odczytywać dogmaty w taki sam sposób, automatycznie? Czy wszyscy biskupi zgromadzeni na soborze - idąc wcześniejszym porównaniem - włączają jedną wielką wyszukiwarkę i próbują znaleźć prawdę? Czy też próbują tę prawdę formułować?

Kiedy się nad tym zastanawiałem, przypomniałem sobie prawdę bardzo wyraźnie sformułowaną w dogmatyce Kościoła wschodniego, która głosi, że to, co dzieje się w historii zbawienia, a więc w podążaniu człowieka, ludzkości, Kościoła do Pana Boga jest nie tylko przemianą moralną (na zasadzie, że czegoś nie będziemy robić), ale przemianą sięgającą w nas głębiej i odbywającą się we współpracy. Jest taki termin grecki synergia - dosłownie: współdziałanie, a w tym wypadku - wspólne dzieło Boga i człowieka. Ta prawda ma swoje głębokie uzasadnienie w tajemnicy Wcielenia. Dzięki temu, że Bóg stał się człowiekiem, jesteśmy na nowy sposób zdolni do współpracy z Nim w dziele zbawienia. Słyszymy o tym często w kazaniach, głoszą to także dokumenty II Soboru Watykańskiego. Bóg staje się obecny poprzez nasze słowa, nasze czyny ale nie na zasadzie wydawania nam dokładnych rozkazów, co mamy robić, ale na zasadzie wykorzystania naszej kreatywności i pomysłowości.

Podobnie jest z dogmatami chrześcijańskimi. Wierzymy, że odczytanie dogmatów (czyli objawienie - które ma swoje podwójne źródło: Pismo Święte i objawienie naturalne) dzieje się właśnie w takiej synergii. Współdziałaniu zachodzącym między Bogiem, Duchem Świętym do Kościoła posłanym i gromadzącym Kościół w jedno, a między człowiekiem, kimś, kto potrafi myśleć i wykorzystuje swój intelekt.

Przypominam, że pierwszy sobór przywiązywał wielką wagę do jednomyślnej decyzji w sprawie Ariusza, nie chciano jej podjąć na zasadzie głosowania większościowego. A zatem Duch Święty tworzy jedność Kościoła, aby następnie mogła ona twórczo, kreatywnie, pomysłowo współpracować z Panem Bogiem. Notabene, Duch Święty w orzeczeniu tego pierwszego soboru jest obecny w ciekawy sposób. Otóż Credo, które znamy z Mszy Świętej, nazywa się nicejsko-konstantynopolitańskim, dlatego, że w pełni zostało ono sformułowane podczas tych dwóch soborów, w Nicei i Konstantynopolu. Wersja Credo powstała na soborze w Nicei właściwie nie różni się od tej drugiej do słów "wierzę w Ducha Świętego" - tutaj zdanie na temat Ducha Świętego się kończy. Teologię Ducha Świętego, jakkolwiek już mocno obecną w Kościele, sformułowano dopiero później.

Podjęta podczas tego pierwszego soboru próba odpowiedzi na pytanie o relację Jezusa Chrystusa do boga jest kolejnym przykładem współpracy Boga, Ducha Świętego i ludzi. Zastanawiano się, w jaki sposób tę relację określić. Kim jest Jezus Chrystus dla Boga Ojca? Czy jest Bogiem? Czy istnieje takie prawdopodobieństwo, że Jego człowieczeństwo nie do końca było prawdziwe?

Tezę, że Wcielenie to właściwie było pozorne człowieczeństwo, że tak naprawdę Bóg nie stał się człowiekiem, tylko stał się jakby człowiekiem głosiła wcześniej herezja nazwana doketyzmem; znajdowano nawet cytaty w Piśmie Świętym, które to uzasadniały. Możemy sobie wyobrazić, jakie konsekwencje by taka doketystycznie sformułowana prawda wiary miała dla nas, ludzi. Jak pozorne człowieczeństwo Chrystusa osłabiłoby chrześcijański radykalizm opowiadający, jak bardzo nasze człowieczeństwo jest umiłowane przez Pana Boga, jak bardzo jest dotknięte Bożą obecnością, jak Wcielenie Jezusa Chrystusa jest czymś naprawdę jedynym i niezwykłym w całej historii. Jezus Chrystus stałby się jednym z rozmaitych olimpijskich bogów, który raz mógł przybrać postać pięknego młodzieńca, innym razem wielkiego rasowego byka albo jeszcze kogoś lub czegoś innego, ale tak naprawdę wszyscy traktowaliby go z przymrużeniem oka i nie do końca wierzyli, że wcielenie - czy przepraszam, ubyczenie - tego boga było prawdziwe.

Istniała także druga propozycja, że Jezus Chrystus nie był tak do końca takim samym, prawdziwym Bogiem jak Bóg Ojciec, że był On człowiekiem jakiejś szczególnej pobożności albo, że był człowiekiem jakimś szczególnym z powodu nie tylko głoszonej przez siebie nauki, ale też życia moralnego i cnotliwego. Wreszcie, że jego śmierć męczeńska szczególnie została przez Pana Boga umiłowana, zauważona, przyjęta i dlatego Bóg nazwał Go swoim synem. Jednak nie znaczy to, że jest takim samym bogiem jak ten jedyny Bóg Ojciec, w którego wierzymy - skoro całe biblijne objawienie mówi o jednym, jedynym Bogu. Tutaj Chrystus przypominałby herosów greckich, ludzi, którzy mieli często w sobie jakiś boski element, pochodzący ze zrodzenia ze związku boga z którąś z ludzkich córek. W koncepcji wieczności zawartej w greckiej mitologii, ludzie trafiali po śmierci do Hadesu jako cienie, a herosi dzięki swoim heroicznym czynom zdobywali sobie godność prawie równą bogom i mogli mieszkać na Olimpie, uczestnicząc w boskim życiu. Rzecz jasna, wtedy cała nowość nauki przyniesionej przez Chrystusa, objawionej przez Ducha Świętego Kościołowi, prysłaby, chrześcijaństwo nie różniłoby się niczym od tego, co ludzie już wcześniej wymyślili.

Zatem w jaki sposób pogodzić te przeciwstawne prawdy: Chrystus jest równy Bogu, jest Bogiem, czy też może jest jakimś szczególnym człowiekiem? Wymyślono wtedy słowo, które znamy doskonale, bo wypowiadamy je co tydzień w wyznaniu wiary. To słowo to "współistotny", homousios, wzbudziło ono zresztą kontrowersję, ponieważ nie pochodzi z Pisma Świętego. Co więcej, było czasem wykorzystywane przez rozmaitych heretyków, którzy chcieli zdeprecjonować wartość człowieczeństwa Jezusa, twierdząc, że On jest Bogiem. Dlatego co do tego słowa istniało wiele różnych wątpliwości. Na szczęście w końcu go użyto i do dzisiaj je wypowiadamy, nie myśląc o metafizycznych odniesieniach. To dla mnie jest doskonały przykład współdziałania człowieka z Bożą prawdą - wysiłek kilku pokoleń, Ojców Kościoła, którzy próbowali tę tajemnicę zgłębić, którzy spierali się o nią, którzy próbowali jednoznacznie sformułować prawdę Bożego Objawienia. Słowo "współistotny" pochodzi z ludzkiej twórczości, z pracy ludzkiego intelektu a zarazem jest bardzo wierne prawdzie Bożego Objawienia. Ono - i cała właśnie teologia, jeżeli w taki sposób ją czytać - nie jest więc jakimś szalonym wymysłem zwariowanych teologów, którzy żyją między swoim pokojem, gdzie jest komputer a salą wykładową i kościołem i właściwie nic więcej o świecie nie wiedzą - ale jest owocem współpracy.

Następna rzecz, którą chciałem o dogmatach powiedzieć, to sposób, w jaki dogmat był rozumiany zwłaszcza w Kościele wschodnim. Potoczne znaczenie tego słowa nie zawsze budzi dobre skojarzenia - ktoś dogmatyczny to innymi słowy osoba, z którą się nie dyskutuje, bo ona już posiadła prawdę i zna ją na pamięć. To znaczenie bierze się stąd, że same dogmaty są uznawane za takie fundamentalne prawdy, które nie są do przemyślenia, ale do zapoznania się i uznania, że tak jest.

Włodzimierz Łosski, prawosławny teolog, który zmarł w 1958 roku, w swojej książce "Teologia mistyczna Kościoła wschodniego" - została też wydana po polsku, bardzo ją polecam - pokazuje zupełnie inną wizję dogmatów, która jest według niego charakterystyczna dla wschodniego Chrześcijaństwa. Otóż, jak twierdzą Ojcowie Kościoła (cała ta książka jest złożona z ich cytatów, z których Łosski wyprowadza jeden spójny wniosek), dogmat to nie tylko współpraca między Kościołem, człowiekiem, ludzkością a Duchem Świętym w odkrywaniu i formułowaniu Bożych prawd, to nie jest tylko pożywka dla dyskusji uczonych teologów. Dogmat to coś więcej - jest pewną drogą, która ma prowadzić człowieka do prawdziwie mistycznego związku z Panem Bogiem, jest drogowskazem, który ma być przeze mnie przeżyty, nie zaś nauczony i wyrecytowany, jest wprowadzeniem w pewne doświadczenie, które ma się dziać między mną i Panem Bogiem. A zatem dogmat jest mistagogią, jest wtajemniczeniem, jest drogą.

Czasami pojawia się pogląd, że dogmat jest czymś innym niż nasze życie, że on się od tego życia oddzielił. To nie do końca prawda. W naszej osobistej pobożności często nieświadomie dajemy się prowadzić dogmatom, choćby wtedy, kiedy w naszej osobistej modlitwie mówimy do Boga "Ojcze". Modlitwy nasze są często bardzo osobistymi rozmowami z Bogiem. W ten sposób odwołujemy się do Bożego Miłosierdzia. A przecież to wszystko jest zakorzenione w takim a nie innym odkryciu dogmatu przez Kościół i sformułowaniu go. Możemy mówić do Boga: Ojcze i wiemy, że w Jezusie Chrystusie jest to prawda, ona dzieje się w nas, my ją przeżywamy, a że nie jest to tylko jakaś poetycka, retoryczna figura.

Dalej, kiedy na przykład dobrze przeżywamy sakrament pokuty - nie tylko jako takie wstrząśnięcie z siebie ziemskiego pyłu nieprawości i różnych innych grzechów - ale jako prawdziwe spotkanie z Bogiem miłosierdzia, które może nas uczynić innymi niż byliśmy wcześniej, bardziej podobnymi do Jezusa Chrystusa - również przeżywamy dogmat. Mógłbym nawet stwierdzić, że ten dogmat bardziej istnieje w naszym chrześcijańskim życiu niż w soborowych dokumentach Kościoła i o to właśnie chodzi, soborowe nauczanie ma opisywać, podpowiadać chrześcijańskie życie, równocześnie wskazując pewne niebezpieczeństwa. Te niebezpieczeństwa drogi do Pana Boga zostały zresztą w dogmatach pierwszego tysiąclecia bardzo wyraźnie wyrażone.

Specjalnie zrobiłem taki długi wstęp do głównego tematu naszego spotkania, aby duchowość Wschodu nie skojarzyła się z mistycznymi wyznaniami świętych osób przeżywających Bożą obecność albo swoje nawrócenie w jakiś szczególny sposób i dających temu wyraz. Nie chciałem też ukazywać, czym różni się wizje mistyczne we wschodnim i zachodnim chrześcijaństwie. Chciałbym natomiast pokazać, co w porównaniu ze Wschodem obumarło w naszym myśleniu o mistyce, a co warto teraz odkryć ponownie.

Moim zdaniem, warto również traktować nauczanie Kościoła nie jako zespół prawd podanych do wierzenia, nie jako zespół dogmatów, nad którymi nie trzeba już przeprowadzać refleksji, które w żaden sposób nie są związane z życiem. Ich początek i rola w Kościele jest zupełnie inna - one nie mają zniechęcać do myślenia, ale maja się objawić w życiu, w duchowym przeżywaniu także więzi z Panem Bogiem. Mają posłużyć do odkrycia, że tym żyjemy, że one są życiem Kościoła i są w nim obecne - w sposobie modlenia się, zwracania się do Pana Boga, czy nawet w traktowaniu własnego ciała. Na Wschodzie jest bowiem tak, że zarówno liturgia jak i świątynia są taką dziejącą się mistyczną przestrzenią, ale mistyka jest również fundamentalnie zakorzeniona w nauczaniu Kościoła. Swego czasu było to dla mnie wielkie odkrycie - i teraz chciałbym się nim podzielić, uważając, że jest cenne i że warto o nim pamiętać.

w lutym 2004


[powrót]